Niewinne brednie czy perfidna dezinformacja – sprawa Bogdana Rymanowskiego
| Tagi: | Bogdan Rymanowski, Grażyna Cichosz, Piotr Rzymski, Tadeusz Jędrzejczyk, Michał Seweryn, dezinformacja |
Czy Bogdan Rymanowski powinien bezkrytycznie rozmawiać o chorobie Leśniowskiego-Crohna (i nie tylko) z technologiem mleczarstwa i profesorem nauk rolniczych? Gdzie kończy się wolność słowa, a zaczyna cenzura? Co ma do tego zdrowie publiczne, klikalność i... niezapinanie pasów bezpieczeństwa w samochodzie? „Menedżer Zdrowia” publikuje komentarze Piotra Rzymskiego, Tadeusza Jędrzejczyka i Michała Seweryna.
- Jeden z wywiadów Bogdana Rymanowskiego opublikowany na YouTube dał początek internetowej dyskusji o wolności słowa, medycynie opartej na faktach i dezinformacji
- „Menedżer Zdrowia” włącza się do niej – publikujemy komentarze ekspertów: Piotra Rzymskiego, Tadeusza Jędrzejczyka, Michała Seweryna i Marii Libury
- Piotr Rzymski stwierdził, że wolność słowa kończy się tam, gdzie zaczyna się celowe wprowadzanie ludzi w błąd
- Tadeusz Jędrzejczyk podkreślił, że używanie fałszywych informacji jest zjawiskiem starym jak sama ludzkość. – Motywy pozostają zawsze takie same: zyski ekonomiczne, przewaga polityczna i wojna– wyliczał
- Michał Seweryn zauważył, iż fakt, że treści prezentujące teorie medyczne bez potwierdzenia naukowego zyskują popularność w internecie, nie jest winą ich odbiorców ani dziennikarzy. – To raczej konsekwencja tego, że od lat działania z zakresu zdrowia publicznego nie są traktowane jako strategiczna inwestycja w zdrowie społeczeństwa
„Newsweek” 2 listopada opublikował wywiad pod tytułem „Brednie u Rymanowskiego. Naukowiec: Wiele słyszałem bzdur, ale te zaskoczyły nawet mnie” – w nim dr Konrad Skotnicki, popularyzator nauki znany jako doktor z TikToka, krytykuje Bogdana Rymanowskiego, znanego dziennikarza prowadzącego rozmowy w Radiu Zet, Polsacie i na własnym kanale na YouTube.
Punktem wyjścia był wyemitowany na YouTubie wywiad Rymanowskiego z prof. Grażyną Cichosz z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, technologiem mleczarstwa i profesorem nauk rolniczych – pod tytułem „Żywieniowy przekręt”.
– Naprawdę rzadko zdarza się, aby ktoś z tytułem profesorskim mówił publicznie tak jednoznacznie nieprawdziwe rzeczy. Stąd to ogromne oburzenie wśród osób zajmujących się popularyzacją nauki, dietetyków i ekspertów w tej dziedzinie. Czasami naukowcy wypowiadają się na tematy, które nie są mocno poparte obecną wiedzą naukową, szczególnie w takich dziedzinach jak dietetyka, ale zwykle niuansują swoje wypowiedzi. Mówią na przykład: „Są takie badania, które sugerują to i to, i ja się bardziej skłaniam ku tej tezie”. Natomiast tutaj pani profesor mówi w bardzo autorytatywny sposób rzeczy, które są ewidentnie nieprawdziwe. Dawno nie widziałem takiej skali dezinformacji od osoby, która jest aktywna naukowo – mówił ekspert, podając przykłady.
To nie było trudne do weryfikacji
– Po pierwsze, stwierdzenie o tym, że 30 lat temu nie było choroby Leśniowskiego-Crohna. Pierwsze opisanie tej choroby odbyło się podczas konferencji naukowej w 1932 r., czyli prawie 100 lat temu. Od kilkudziesięciu lat diagnozowana jest u wielu osób – zwrócił uwagę.
– Po drugie, inną fałszywą informacją jest stwierdzenie, że człowiek nie trawi globulin [białek występujących na przykład w soi – red.]. Szybki przegląd badań pokazuje, że człowiek zdecydowanie trawi takie białka, na przykład z tofu. Mówienie takich rzeczy jest po prostu szkodliwe społecznie, bo może to spowodować, że wielu ludzi przestanie spożywać zdrowe białka roślinne – stwierdził.
– Po trzecie, pani profesor mówiła, że Francja zakazała aspartamu [to słodzik stosowany jako zamiennik cukru w produktach niskokalorycznych – red.] w 2015 r. To nieprawda. Podobnie jak Amerykanie – wbrew twierdzeniom profesor – nigdy nie wycofali karagenu [to naturalny związek z czerwonych wodorostów używany jako stabilizator i zagęstnik w przemyśle spożywczym i kosmetycznym – red.] – wymieniał Skotnicki.
– W tym tekście padło mnóstwo nieprawdziwych informacji, które są łatwe do zweryfikowania nawet przez osoby nieposiadające umiejętności wyszukiwania ich w badaniach naukowych – mówił.
Komentarz krytykowanego
– Albo jest wolność słowa, albo jej nie ma, tertium non datur – tak w sieci zareagował na artykuł „Newsweeka” krytykujący go za zwrot w kierunku prawicowych radykałów i wyznawców alternatywnej i antynaukowej medycyny.
I tekst, i reakcja Rymanowskiego wywołały w internecie dyskusję o wolności słowa i medycynie opartej na faktach.
„Menedżer Zdrowia” włącza się do niej – publikujemy komentarze ekspertów: Piotra Rzymskiego, Tadeusza Jędrzejczyka i Michała Seweryna.
- Co ma niezapinanie pasów do prof. Cichosz – komentarz dr. hab. Piotra Rzymskiego z Zakładu Medycyny Środowiskowej Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu
Wolność słowa kończy się tam, gdzie zaczyna się celowe wprowadzanie ludzi w błąd – zwłaszcza w kwestiach, od których zależy zdrowie publiczne. W imię pluralizmu opinii nie można stawiać na równi faktów naukowych i pseudonaukowych fantazji. Dziennikarstwo ma obowiązek informować, nie amplifikować fałszu pod pretekstem „równowagi” – bo to trochę tak, jakby w imię równego traktowania zapraszać do programu o bezpieczeństwie ruchu drogowego zarówno instruktora jazdy, jak i kogoś, kto twierdzi, że zapinanie pasów powinno być dobrowolne, a czerwone światło to jedynie sugestia.
I z pewnością nie miałoby sensu poświęcanie takiej postaci tematu numeru czy okładki magazynu – bo to, wbrew intencjom, darmowa promocja, dzięki której szkodliwe poglądy zyskują jeszcze większy rozgłos.
- Zyski ekonomiczne, przewaga polityczna i wojna – komentarz Tadeusza Jędrzejczyka, zastępcy dyrektora Departamentu Zdrowia Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego i byłego prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia
Materiał z „Newsweeka” nie jest ani pierwszym, ani ostatnim przykładem rozpowszechniania niezweryfikowanych danych, ustaleń i faktów. Więcej – używanie fałszywych informacji jest zjawiskiem starym jak sama ludzkość. Motywy pozostają zawsze takie same – zyski ekonomiczne, przewaga polityczna, wojna i – rzecz jasna – problemy zdrowia psychicznego. Powyższe przyczyny występują pod różnymi kombinacjami. Wiele takich kolportowanych kłamstw przynosiło istotne negatywne, długotrwałe skutki, żeby wymienić takie „pozycje czytelnicze” jak „Młot na czarownice” i „Protokoły Mędrców Syjonu”. Produkcja dezinformacji trwa praktycznie cały czas. Podatny grunt na wiralowe rozpowszechnienie tego typu publikacji powstaje w czasach przełomów społecznych i politycznych.
Czy z tym właśnie mamy do czynienia na progu drugiej ćwierci XXI wieku?
Wydaje się, że tak właśnie jest – a to za sprawą szybko postępującej transformacji technologicznej, także w ochronie zdrowia. Jednocześnie szkoły, a nawet wiele uczelni wyższych, nie jest w stanie nadążyć za szybko aktualizującą się wiedzą. Zresztą oczywista nadprodukcja publikacji nie sprzyja bynajmniej jakości. Także czasopisma naukowe od czasu do czasu zawodzą i mimo sita recenzji przepuszczają wyniki sfabrykowanych badań. Jeśli potrafią się przyznać – to jest to oznaka, że mechanizmy obronne działają.
Rozwiązania problemu nie widziałbym osobiście w rozwiązaniach administracyjnych – niezależnie od tego, kto sprawuje władzę, zawsze istnieje ryzyko, że mechanizm może zostać użyty w czyimś interesie politycznym.
Zarówno na poziomie Unii Europejskiej, już zresztą w 2018 r., jak i w Polsce został przyjęty dobrowolny kodeks praktyk przeciw dezinformacji. Taka praktyka ma sens – pod warunkiem, że zostanie „uzbrojona” w możliwość nie tylko dobrowolnego zachęcania do przyłączenia się, ale także pozywania wydawnictw w interesie publicznym. Innymi słowy efektywne rozwiązanie polegałoby na wykorzystaniu prawa cywilnego, jednak działającego w tym przypadku w interesie publicznym i nie tyle na podstawie stwierdzonej szkody, ale dużego prawdopodobieństwa jej wystąpienia – co w przypadku promowania niezdrowej diety nie byłoby szczególnie trudne.
- Winny system – komentarz dr. Michała Seweryna, specjalisty zdrowia publicznego i specjalisty epidemiologii, adiunkta na Wydziale Nauk o Zdrowiu Uniwersytetu im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego w Krakowie
Z jednej strony jestem zwolennikiem wolności słowa. Uważam ją za jedno z podstawowych, niezbywalnych praw każdego człowieka – oczywiście tak długo, jak nie narusza obowiązujących przepisów prawa. Ograniczanie wolności słowa, nawet w imię słusznej sprawy, to niebezpieczny precedens. Zbyt dobrze pamiętam przesłanie z książki George’a Orwella „Rok 1984”, by nie budziły mojego niepokoju pomysły powoływania instytucji, które miałyby decydować, które poglądy są „prawomyślne”, a które nie.
Z drugiej strony, jako osoba od lat zawodowo zajmująca się zdrowiem publicznym, mam świadomość, jak ogromną rolę odgrywa wiarygodna informacja w kształtowaniu postaw prozdrowotnych. Społeczeństwo ma prawo do rzetelnej wiedzy o tym, jak dbać o zdrowie, jakich zachowań unikać i dlaczego profilaktyka ma ważne znaczenie. Niestety, poglądy sprzeczne z wiedzą naukową zyskują dziś ogromną popularność – szczególnie w mediach społecznościowych, gdzie emocja i prosty przekaz często wygrywają z faktami.
I tu dochodzę do sedna sprawy. Łatwo jest wskazać winnych, czyli nieodpowiedzialnych dziennikarzy, którzy dają głos autorom pseudonaukowych teorii, albo naiwnych odbiorców, przyjmujących te tezy bezkrytycznie. Jeszcze łatwiej zaproponować nowe regulacje prawne, które rzekomo miałyby rozwiązać problem. Często reagujemy w ten sposób – wszystko, co nas oburza, chcielibyśmy od razu uregulować prawem, jakbyśmy pokładali niemal mistyczną wiarę, że nowy przepis rozwiąże każdy problem, w tym również problem kulturowy czy społeczny. Uważam jednak, że zanim zaczniemy szukać winnych, powinniśmy spojrzeć na siebie – my, decydenci odpowiedzialni za zdrowie, my, medycy, do których przychodzą pacjenci, my, ludzie zajmujący się zdrowiem publicznym, którzy często z obiema grupami się stykamy.
Co robimy nie tak, że mimo wielu programów profilaktycznych zgłaszalność do nich pozostaje dramatycznie niska?
Wiemy o tym, dyskutujemy na spotkaniach i konferencjach, ale nie widać rozwiązań, które realnie przybliżałyby nas do celu. Dlaczego tworząc nowy przedmiot edukacja zdrowotna, już na wstępie oddajemy walkowerem szansę na to, by frekwencja na tych zajęciach była wyższa niż symboliczna? Ot, po prostu – nie wyszło.
Nie tak dawno powstał w Polsce nowy zawód – profilaktyk. W kraju mamy kilkanaście tysięcy osób z takim przygotowaniem, a mimo to wciąż brakuje pomysłu, jak wykorzystać ich potencjał w praktyce.
Czy ktoś przedstawił plan, jak włączyć ich w działania systemowe – w podstawową opiekę zdrowotną, w innych częściach systemu? Czy ktoś zastanowił się, jak uczynić z profilaktyki filar ochrony zdrowia, a nie jedynie dodatek do medycyny naprawczej, finansowany z budżetu Narodowego Funduszu Zdrowia w mniej niż 0,3 proc.?
Może to, co stwierdzę, zabrzmi kontrowersyjnie i będzie włożeniem kija w mrowisko, ale – moim zdaniem – fakt, że treści prezentujące teorie medyczne bez potwierdzenia naukowego zyskują taką popularność w internecie, nie jest winą ich odbiorców – którzy często przyjmują je bezkrytycznie, bo brakuje im wiedzy – ani dziennikarzy, którzy zdobywają popularność i finansowy sukces na tym, że takie treści są klikalne. To raczej konsekwencja tego, że od lat działania z zakresu zdrowia publicznego, mimo swojej wagi, wciąż nie są w Polsce traktowane jako strategiczna inwestycja w zdrowie społeczeństwa. Dopóki nie zrozumiemy, że nie da się stworzyć zdrowego społeczeństwa bez tego fundamentu, będziemy wciąż dreptać w miejscu i zastanawiać się, dlaczego nie zbliżamy się nawet do tego celu.
Przeczytaj także: „Wlewy z witaminy C i kurkuminy to nie jest leczenie” i „Jak to się stało, że Termedia wygrała proces z Ziębą? – uzasadnienie do wyroku”.

